Zamieniamy się rolami. Tym razem ja jestem termoforem. Woda zamarza, a przecież rano trzeba się czegoś napić i zrobić poranną toaletę. Wyskoczenie z łóżka, to druga najtrudniejsza czynność na wycieczce. Na pierwszym miejscu uplasowało się branie prysznica, który mieści się na zewnątrz w blaszanej szopce. To dopiero szkoła przetrwania. Przy śniadaniu zamarzają kończyny. Czekamy na pierwsze promyki słońca, bo przy nich jest najcieplej. Krajobraz się zmienił. Kolor zielony przeszedł w mocno brązowe wyschnięte krzaki. Góry wydają się mniejsze, a ośnieżone szczyty są prawie na wyciągnięcie ręki. Widok zaczyna być bardzo surowy i skalisty. Domki zmieniły swoją architekturę. Wszystkie zbudowane są z łupków w kolorze otoczenia. Warto zwrócić tutaj uwagę na modę. Króluje styl na cebulę. Wychodzimy ze schroniska w zimowym zestawie, zawijając na czapkę jeszcze ciepłą chustę, a co niektórzy wzbogacają swoją garderobę o foliowe worki na stopy. Pierwsze promyki słońca ściągają nam w pierwszej kolejności dodatkowe nakrycia głowy, rękawiczki i kurtki. Następnie co parę kroków kolejno zrzucamy nadmiar ocieplenia, aż w końcu zostajemy w letnich ubraniach. Po południu z każdym kilometrem zaczynamy z powrotem nakładać kolejne warstwy. I tak w kółko.
Więcej w bieżącym numerze Ziemi Lubańskiej